Nasz pierwszy raz w Islandii! Część 2.


Dzień drugi. Otwieramy oczy – ciemność. Zasypiamy znowu. Otwieramy oczy – ciemność. Ok, jaśniej już nie będzie. Pora wstać. 








Naprzeciwko naszych okien zlokalizowana jest prześliczna piekarnia/kawiarnia Sandholt. Już poprzedniego dnia kupiliśmy tam kanapki na wynos,  dziś postanowiliśmy zjeść w tym wielce przyjaznym miejscu śniadanie. Kanapka z łososiem, kanapka z baraniną (pyszna, aczkolwiek już wiem, że nie lubię baraniny!), przepyszne ciastka. Obsługa biegle posługująca się angielskim, francuskim, islandzkim i chyba duńskim (z tego, co udało mi się podsłuchać). 
Cudowne wnętrze, miła atmosfera. Miękkie poduchy. Kolejne miejsce, które trzeba a w Reykiaviku  zobaczyć.

Po obżarstwie udaliśmy się w mała wyprawę w głąb wyspy. Cel – gejzery i wodospad Gullfoss. Tego dnia pogoda była przepiękna, słoneczna, mroźna. Udało nam się zobaczyć ośnieżoną Islandię w pełnej jej krasie.

Trasa z Reykiaviku do gejzerów to trochę ponad 100km. Ogólne wytyczne – po wyjeździe z Reykiaviku kierujemy się na maisto Mosfellsbær. Tam odbijamy w prawo.
Jedzie się cały czas prosto. Przez dwie godziny. 

Brak miast, wsi, świateł, skrzyżowań, ludzi.
Za to stosunkowo duzo pasących się (tak, pasących się na śniegu – nie wiem jak to działa) koni. Gdzieniegdzie samotne farmy, pojedyńcze budynki. Bajkowy krajobraz!

Jedynym punktem, gdzie pojawia się cywilizacja, jest wjazd do rezerwatu Þingvellir. Przepiękne miejace, gdzie stykaja się dwie płyty tektoniczne. Mówiąc ‘cywilizacja’, miałam na myśl ławeczkę i tablicę informacyjną. I kilka osób, które zatrzymały się w tym miejscu – widok zapiera dech w piersiach!


W tle możemy zobaczyć jezioro Thingvellavatn, które jest największym jeziorem tej wyspy. Wszędzie czają się historie niezywkłe – np. to jezioro uległo powiekszeniu po wielkim trzęsieniu ziemi, które miało tu miejsce 20 lat temu (jeśli mieszka się na styku dwóch płyt tektonicznych, to trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów zapewne nie dziwią).

Stąd przed nami jeszcze raz tyle drogi. Słońce coraz niżej – wszak zachodzi około godziny czwartej.
Do gejzerów docieramy gdy już znika za horyzontem.
Gejzery widać już z ulicy (która swoją drogą jest tu tak oblodzona, że bezpieczniej byłoby się po niej czołgać!).   
Wita nas wubuch Strokkura – jedynego z gejzerów, który strzela w niebo regularnie i bardzo często, co około 5-15 minut. Dookoła pachnie siarką, z kazdej dziury w ziemi bucha para. Niezwykłe miejsce. Najsławniejszym gejzerem jest oczywiście Geysir. Budzi się bardzo nieregularnie, co około dwa dni.

Nasz kolejny przystanek to wodospad Gullfoss. Słońca już prawie nie widać, udała nam się tu dojechać właściwie w ostatnim momencie. Dojezdżamy do końca drogi, widzimy duży budynek, ogromny parking. Ok, to musi być tu.
Usłyszeliśmy wodospad jeszcze zanim go zobaczyliśmy. Jest epicki. Olbrzymi, składający się z trzech kaskad.  Stojąc na przeciwko tak niezwyklego cudu natury, człowiek czuje się jakby wkraczał do innego wymiaru. Wszystkie te banały o małości i miałkości człowieka w relacji do dzikiej natury nagle stają się prawdą. Nagle się to czuje. Grozę i zachwyt.


Droga powrotna do Reykiaviku – oniryczne dwie godziny przez śniegi i ciemność. Pustka, pojedyńcze światełka rozrzuconych gdzieniegdzie domów, mroku. Tak jak było kiedyś, tak jak chyba być powinno. Człowiek i natura. Człowiek i jego przestrzeń. Człowiek i jego myśli. Bez wszystkiego, czym się otaczamy, by odciągnać myśli o niechybnym.
To trochę przytłacza. Dla odparcia mroku puściłam w samochodzie ciepły albym – Ella Fitzgerald i Louis Armstrong. Trochę pomogli.


Copyright © Kinga ThePinkRook , Blogger